4.01.2017

Rozdział dziesiąty – I Won't Let Go

A/N: Jednak Severus nie dał mi spokoju, zatem zapraszam na nowy twór: Regencja





Przynajmniej mógłby sobie darować te rękawiczki. Petunia nigdy w życiu nie rozumiała i nawet nie miała zamiaru zrozumieć idei rękawiczek bez palców. Przecież i tak było w nich zimno! Kojarzyły jej się wyłącznie z bazarowymi przekupami i bezdomnymi. Nie była pewna, do której z wyżej wymienionych kategorii mogłaby Severusa przypisać, ale jeśli miała być szczera, w obydwu sprawdziłby się doskonale.
— Co tu robisz? — zapytała takim tonem, jakby Londyn należał tylko do niej, a on bezczelnie przekroczył granicę jej prywatnego terytorium.
Słysząc to, Severus uczynił wszelki wysiłek, by się ani trochę nie uśmiechnąć. To było tak bardzo w jej stylu… Trzymał jednak emocje pod ścisłą kontrolą i wciąż milczał, na co Petunia nie zwracała w sumie większej uwagi. Pozostawała zaabsorbowana obrzucaniem karcącym spojrzeniem jego znoszonego płaszcza, który niegdyś mógł być czarny, któż to wiedział, dziurawego szalika… Do tego jeszcze te buty, święty Boże, ubłocone jakby dopiero co wypuścili go z placu budowy.
— Byłem na–… — zawahał się na ułamek sekundy, ale zaraz potem przypomniał sobie, że przecież mógł przy niej rozmawiać o Pokątnej. 
Tyle tylko, że nie chciał. To w końcu jego sprawa, gdzie się włóczył. Petunia nie naciskała. Przycisnęła kwiaty bardziej do siebie i udawała, że bardzo się spieszy. Tyle tylko, że wciąż stała nieruchoma niczym posąg. Sterane niezapominajki przedstawiały sobą opłakany widok, na który Severus skrzywił się jeszcze bardziej zgryźliwie. Wtem styczniowy, mroźny wiatr przedarł się między budynki i strącił kapelusz z jej głowy. Nie dała rady go utrzymać. Ręce miała zajęte kwiatami, a refleks przytłumiony nieprzespaną nocą.
Jasne kosmyki włosów przysłoniły jej oczy, a kapelusz szybował wysoko, wysoko i coraz dalej, dopóki nie wylądował na chodniku po drugiej stronie ulicy. Snape nawet za nim nie spojrzał. Nadal stał w tym samym miejscu, jak słup soli. Nie spuszczał Petunii z oczu, ale wyraz twarzy miał wciąż obojętny. Ona natomiast wbiła w niego spojrzenie pełne nienawiści i przez ułamek sekundy Severus poczuł, że wszystko jest na swoim miejscu. Tak jak być powinno. Lewy kącik jego wąskich ust zadrżał nerwowo, co tym razem nie umknęło jej uwadze. Warknęła pod nosem przekleństwo i odepchnęła go na bok.
— Cóż. Niezwykle miło cię znowu zobaczyć, Severusie — burknęła ironicznie, spoglądając ostentacyjnie na zegarek. — Jeżeli wybaczysz, wybieram się do fryzjera.
Przekrzywił głowę, oglądając z uwagą jej rozwiane przez wiatr włosy. Teraz były długie niemal do łopatek i z jakiegoś powodu Severus uznał, że ścinanie ich to tragiczna głupota. 
— Może powinnaś też wybrać inne kwiaty — wtrącił cicho; tak cicho, że zaczęła się zastanawiać, czy to przypadkiem nie głos w jej własnej głowie.
— Ach. Zapomniałam już, że jesteś ekspertem w każdej dziedzinie — warknęła złośliwie, na co on zgiął się przed nią w parodii dworskiego ukłonu.
Petunia przestała się krzywić. Teraz patrzyła tylko za swoim kapeluszem. Wiatr wciąż niósł go w siną dal. Spojrzała znów na Severusa i zorientowała się, że wcale nie chce przerywać tej rozmowy. Z drugiej jednak strony, o czym mieliby rozmawiać? Kiedy widziała go ostatnim razem, grabarze wkładali trumnę jego matki do ziemi, a on… Na samo wspomnienie Petunia przycisnęła do siebie kwiaty jeszcze mocniej, a Severus wyprostował się powoli, patrząc na nią z powątpiewaniem.
— Słyszałem, że wychodzisz za wieloryba — wymruczał, robiąc krok w jej stronę.
Nawet jeżeli ta uwaga jakkolwiek ją ubodła, nie dała tego po sobie poznać. Nie pytała nawet, skąd wiedział. Przyzwyczaiła się, że Severus pewne rzeczy po prostu wiedział.
— Słyszałam, że wybierasz się do Azkabanu — odgryzła się natychmiast, cofając nieco.
Powinien być zdumiony jej rozeznaniem w magicznym świecie, ale z drugiej strony przecież znał ją nie od dziś. Na pewno musiała kiedyś podsłuchiwać jego rozmowy z Lily. Nie potrafił przypomnieć sobie nikogo, kto wyłapywałby takie rzeczy lepiej od Petunii Evans. Właściwie… Jak będzie się nazywała potem? 

Cóż, bez różnicy, co go to w ogóle obchodzi.

— Więc lepiej się pospiesz — powiedział gładko. — Narzeczony nie chciałby chyba, żeby ktoś cię zobaczył w podejrzanym towarzystwie — zadrwił.
— Nie pochlebiaj sobie. — Odgarnęła włosy z twarzy i bez słowa pożegnania przeszła na drugą stronę ulicy.
Severus podążył za nią. Petunia udawała, że wcale jej to nie niepokoi. Podniosła kapelusz z chodnika i otrzepała go ze zmrożonego śniegu.
— Nie powinnaś iść przymierzać sukienki?
— A co cię to w ogóle obchodzi?! — Wyprostowała się tak gwałtownie, że niemal przydzwoniła głową w jego nos. 
Severus miał na szczęście koci refleks i odsunął się w samą porę. Petunia zacisnęła usta i wysunęła podbródek do przodu, mierząc go od góry do dołu spojrzeniem bardzo podobnym do tego, które czasami posyłała mu profesor McGonagall.
— Coś ty ze sobą robił? — zapytała nagle Petunia, całkowicie go tym pytaniem zaskakując.
Dopiero w lepszym świetle zauważyła, że Severus miał jedno podbite oko, podejrzane zadrapanie na policzku i nosie i… cholera wiedziała, co jeszcze chował pod tym obdartym ubraniem. Byłaby w stanie uwierzyć, że pił całą noc, wdawał się w bójki i dopiero wracał do domu. Przysunęła się i teraz to on się odsunął. Przeszedł go mimowolny dreszcz.
— Śmierdzisz pubem — burknęła karcąco.
Severus wyprostował się jak struna i odgarnął przetłuszczone włosy za ucho.
— Cóż. Miejmy zatem nadzieję, że drogi narzeczony jest moim przeciwieństwem.
— O, to na pewno! — wykrzyknęła nieco głośniej, niż zamierzała.
Severus postąpił jeszcze o krok w jej stronę. Tym razem nie zamierzała dać mu przewagi i stała w miejscu. Złapał ją za nadgarstek, bo z jakiegoś powodu nie chciał pozwolić, by mu się wyślizgnęła.
— Ćśś, panno Evans, ludzie się patrzą. — Jego czarne, nieprzyjemne oczy zalśniły z satysfakcją. — Jeszcze coś sobie pomyślą.
— Nie udawaj, Snape. W dupie masz, co sobie ludzie pomyślą — burknęła, z satysfakcją czując, jak ostre słowa staczają się z jej języka. Przez ostatnie miesiące musiała udawać nieskończenie miłą i dopiero teraz zorientowała się, jak bardzo było to męczące. 
Spojrzał na nią, a potem dość niechętnie na jej kwiaty. 
— Chcesz, żebym je—…?
— Ani mi się waż!
Wiedziała, że miał na myśli magię i szczerze mówiąc wolałaby już, żeby ktoś zwrócił jej uwagę za zakłócanie porządku, niż przyłapał ją na… Czarach.
— Jesteś pewna? — Severus świdrował ją przenikliwym spojrzeniem. — Nie chciałabyś chyba wyglądać nieadekwatnie? W taki dzień jak dziś…
— Vernona nie obchodzi, jak wyglądam!
Snape uniósł jedną brew i uśmiechnął się ironicznie.
— Ach, tak. Sentyment, jak sądzę, w pełni odwzajemniony.
— Zamknij się — wycedziła. 
Chyba nic jej tak nie wyprowadzało z równowagi, jak te jego złośliwe uśmieszki pełne głębszego zrozumienia niedostępnego dla zwykłych śmiertelników. 
Vernon — dodała z naciskiem — uważa, że jestem piękna taka, jaka jestem.
— I słusznie. — Kiwnął głową powoli, a Petunia zamrugała kilka razy, niepewna, czy się nie przesłyszała. — Kłamstwa to podstawa udanego małżeństwa.

Nie. Jednak nie. Wszystko po staremu.

Ty!
Zanim zdołał się obronić, Petunia przywaliła mu kwiatami w ramię. Kredowy papier szeleścił w miarę, jak waliła go po głowie, po torsie i po twarzy tym, co pozostało z jej nieszczęsnych niezapominajek. Wydawała też z siebie piski i pokrzykiwania czegoś, co przypominało Severusowi bardzo bojowo nastawioną mysz polną. Ku absolutnemu rozgoryczeniu Petunii, śmiał się z tego wszystkiego bezczelnie, co rozjuszyło ją jeszcze bardziej. Kiedy w końcu wszystkie kwiaty wylądowały na chodniku, na ulicy, na płaszczu Severusa i w dużej mierze na jego włosach, Petunia wyrzuciła papier do rynsztoka i odetchnęła z ulgą. Dopiero teraz zorientowała się, że Snape wciąż trzymał jej nadgarstek w mocnym uścisku i nie miał zamiaru puścić.
— Lepiej? — zapytał, uśmiechając się w taki sposób, że miała ochotę przyłożyć mu znowu.
Petunia oddychała ciężko, całą sobą wyrażając absolutną furię. Jej oczy błyszczały, policzki były czerwone od mrozu i złości, a kąciki ust drgały niebezpiecznie. Chwilę potem wybuchła głośnym śmiechem i dopiero wtedy Severus kompletnie stracił rezon. Wkurzona Petunia była więcej niż znajoma, to właściwie w jego mniemaniu jej najbardziej naturalny stan, ale chyba nigdy w życiu nie słyszał, by się przy nim śmiała. Szczerze mówiąc był przerażony.
Czuła, że łzy zbierają się w kącikach jej oczu, boli ją brzuch i całkowicie opuszcza ją otępienie nieprzespanej nocy. Severus w końcu puścił jej nadgarstek, a ona zrobiła krok w jego stronę i padła mu w ramiona, nadal chichocząc i nie mogąc się uspokoić. W końcu oddychała już tylko ciężko, śmiejąc się od czasu do czasu pod nosem. 
— Uhmm… — wyburczał niepewnie.
— Naprawdę śmierdzisz pubem. — Odsunęła się od niego i całkowicie bezsensownie poprawiła na nim zniszczony płaszcz.
— Jak rozumiem świadczy to fatalnie o mojej przyszłości? — wymruczał kpiąco.
— Ty nie masz przyszłości, Snape — parsknęła.
— Powiedziała dziewczyna, która wychodzi za wieloryba.
Odetchnęła głęboko i spojrzała mu prosto w oczy. Severus zmarszczył brwi. Albo wiatr przestał wiać, albo nastąpił skok temperatury. W każdym razie działo się z nim coś niepokojącego.
— Naprawdę nie chcesz, żebym…? — Zerknął na porozrzucane po chodniku kwiaty, a Petunia pokręciła głową i wyjęła mu kępkę niezapominajek zza kołnierza.
— Chyba kpisz. — Wygładziła spódnicę błękitnej sukienki i skinęła Snape’owi głową. — Wychodzę za mąż. Za mugola — oznajmiła z dumą, w której Severus nie dopatrzył się ani krztyny radości.
— Za wieloryba — poprawił ją odruchowo.
— Więc tym bardziej nie chcę na ślubie żadnego magicznego… niczego — odparła twardo, ignorując jego uwagi. — A teraz, jeżeli wybaczysz, jestem już spóźniona do modystki.
— Nie do fryzjera?
— Już nie zdążę.
Jaka szkoda. — Severus podszedł do Petunii tak blisko, jakby chciał ją objąć. 
Nie pamiętała, żeby był aż tak wysoki. Kiedy zdążył się tak zmienić? Nagle poczuła się przy nim bardzo, bardzo mała. Snape nie powiedział już ani słowa więcej. Wpatrywał się w nią intensywnie, a przed jego oczami zdawała się przemykać gonitwa niespójnych myśli. Chwilę później kiwnął Petunii sztywno głową, wyminął ją bezceremonialnie i odmaszerował w stronę skrzyżowania z Cranbourn Street. Obserwowała go czujnie, dopóki nie zniknął za rogiem urzędu pocztowego. Dopiero wtedy zorientowała się, że pomimo wyruszenia z domu o absurdalnie wczesnej godzinie jest bardzo, ale to bardzo spóźniona.

***

Szedł przed siebie, z satysfakcją zauważając, że większość przechodniów pospiesznie schodziło mu z drogi. Tak naprawdę nie miał żadnego konkretnego celu. Nie miał dokąd iść, nie miał nawet gdzie się zatrzymać na noc. Barman Tom pozwolił mu zostawić swoje rzeczy w Dziurawym Kotle tylko dlatego, że zdawał się czuć do Severusa jakąś niezdrową fascynację. Z jakiegoś powodu Severusa dopadła nagła ochota rzucenia na kogoś wszystkich piętnastu paskudnych klątw, które jak dotąd trzymał dla Huncwotów.

Dlaczego ze wszystkich ludzi na świecie musiał dziś rano wpaść akurat na Petunię Evans?

Severus szedł dalej, nie zważając na zimny wiatr, który rozwiewał jego brudne włosy i zszarzały szalik. Mróz wciskał się każdym możliwym sposobem pod cienki płaszcz, ale przyjmował to z niejaką ulgą. Zimno go otrzeźwiało. Czuł, że jego umysł wraca do normy. Z każdym kolejnym krokiem opuszczało go uczucie przebywania na emocjonalnej karuzeli. W końcu mógł zebrać myśli. Przystanął przy czerwonej budce telefonicznej, tuż obok szyldu reklamującego lokal z chińską medycyną naturalną. Severus skrzywił się kpiąco na ten widok. Medycyna naturalna, co za nonsens. Mugole z pewnością mieli za dużo wolnego czasu. Gdyby poświęcali go więcej na ciężką pracę, a nie metafizyczne brednie, być może za parę lat doścignęliby tych najmniej rozwiniętych czarodziejów.
Severus skręcił w lewo i doszedł do rozpadającego się hotelu. Szczerze nie miał pojęcia, gdzie mógłby się tej nocy zatrzymać. Nie stać go było nawet na pokój w Dziurawym Kotle, nie mógł iść do domu… Czy miał jeszcze w ogóle jakichś przyjaciół? Do głowy zaraz przyszli mu Lucjusz i Regulus, ale szybko odgonił od siebie ten pomysł. Jeszcze tego mu brakowało, szukać jałmużny u arystokracji. Tak jakby nie stoczył się już dostatecznie nisko.
Złość pchała go do przodu. Zimno smagało jego zapadnięte policzki, a charakterystyczny nos z minuty na minutę stawał się coraz bardziej czerwony. Severus wciskał ręce w kieszenie tak głęboko, że obawiał się, czy nie pękną. Jeszcze przed chwilą targały nim burzliwe i sprzeczne ze sobą pomysły, których istnienia w sobie dotąd w ogóle nie podejrzewał. Teraz czekał, aż sobie pójdą. Uparcie maszerował do przodu. 
Kwiaciarnia na rogu Shaftesbury Avenue przypomniała mu o Petunii i jej kretyńskich niezapominajkach. Naprawdę, kto normalny kupuje takie kwiaty do ślubnego bukietu? Cóż, najwyraźniej ktoś równie rąbnięty co Petunia, to pewne. I do tego jeszcze ta jej awersja do magii — sfrustrowana kobieta. On sam codziennie dziękował wszystkim siłom, że nie pokarały go byciem mugolem. Szczerze. Chybaby ze sobą skończył. Albo, co bardziej prawdopodobne, ojciec by go wykończył. Bez ochrony magii już dawno roztrzaskałby mu głowę o ścianę w jednym ze swoich napadów agresji. 
Severus przystanął przed witryną kwiaciarni i zmarszczył ciemne brwi tak mocno, że niemal zetknęły się przy nasadzie nosa. Czy to tak Petunia czuła się na co dzień? Bezbronna? Zastanawiał się, czy miała żal do świata i zorientował się, że przecież musiała mieć. Co innego widzieć przed sobą perspektywę czegoś lepszego, czegoś niezwykłego, a co innego prowadzić spokojne, nudne życie i nawet nie mieć pojęcia, że za cienką barierą czai się coś więcej; cały równoległy wszechświat pełen nowych perspektyw.
Włóczył się tak długo. Stopy rozbolały go od niewygodnych, steranych butów, a przez cienkie, zniszczone ubranie zdążył przemarznąć niemal do kości. Niemniej jednak było mu lepiej. Pomimo wszystko czuł się stabilniej. Przynajmniej do czasu. Gdy minął mały, schludny skwerek przy Goldington Crescent, zauważył przed sobą starszego mężczyznę. Spacerował po przeciwnej stronie ulicy, pod pachą trzymał zwiniętą gazetę, na głowie miał staroświecki kapelusz, a w lewej dłoni laseczkę. Severus obserwował go uważnie niczym drapieżny ptak swoją ofiarę. Widać było po nim pieniądze. Ślizgon miał doświadczenie w dostrzeganiu takich rzeczy. W Slytherinie mało było takich jak on — biednych mugolaków. 
Mężczyzna miał równo przycięte włosy i brodę, jego płaszcz był wysokiej jakości, a do tego w nieskazitelnej kondycji. Buty błyszczały od pasty, a rękawiczki wyglądały na świeżo kupione. Severus stracił go z oczu, gdy starszy pan skręcił za rogiem w stronę parku, ale wrażenie, jakie pozostawił nie odpuszczało. Młody czarodziej już miał zamiar podjąć wędrówkę, tym razem z powrotem na Charing Cross Road, gdy nagle zauważył swoje odbicie w szybie publicznej szkoły podstawowej. Wyglądał naprawdę żałośnie. Nawet jak na siebie. Gdyby tylko miał jakiekolwiek pieniądze na cokolwiek… Wcisnął dłonie głębiej w kieszenie i zamrugał bardzo szybko, jak gdyby widział samego siebie po raz pierwszy. Wymacał palcami różdżkę. Do cholery ciężkiej. Nie potrzebował żadnych pieniędzy. Naprawdę! Najlepszy student na roku, a czasami wychodził z niego kompletny tłumok. To pewnie te geny z mugolskiej strony rodziny…
Jako że myśli o genach przywołały od razu wspomnienie Petunii i jej pracę domową z estrów, Severus postanowił podjąć marsz. Po pierwsze nie chciał o niej myśleć, a po drugie niebezpiecznym było wgapianie się w okna mugolskiej podstawówki, gdy wyglądało się jak typowy bezdomny. Zanim więc ktoś aresztował go za nieumyślne podglądanie dzieci przez szybę, Severus skręcił w pobliską uliczkę za skwerkiem i pospiesznie podążył za niczego się niespodziewającym starszym panem. Upewniwszy się, że nikt go nie widzi, wyjął z kieszeni różdżkę. Kilka minut później wychylił się stamtąd, całkowicie odmieniony. W czarnym, długim płaszczu, skórzanych rękawiczkach i wełnianym szaliku wyglądał, jakby był co najmniej pod oficjalną protekcją Lucjusza Malfoya. Nie wiedział, czemu nagle zaczęło mu zależeć na wyglądzie — nie chciał tego zgłębiać — ale musiał przyznać, że przynajmniej było mu cieplej. 
Minął szkołę i gdy już miał zamiar przejść na drugą stronę ulicy, zobaczył przed sobą bardzo znajomą kobietę, która wypadła w ferworze ze ślubnego butiku. Chude nogi plątały jej się o błękitną spódnicę, pod pachą ściskała pokrowiec z suknią, kapelusz i naręcze kwiatów, które wytrzasnęła nie wiadomo skąd. Wiatr nadal szarpał jej długie, jasne włosy, których na szczęście nie miała czasu ściąć. Severus wykrzywił się na ten widok w czymś, co przy odrobinie dobrej woli mogłoby przypominać uśmiech. Nie wiedział, czy go zauważyła, bo chwilę później zagwizdała głośno na palcach i czarna taksówka zatrzymała się tuż przed nią, jak na komendę. Petunia-Wciąż-Jeszcze-Evans wpakowała się do samochodu nie bez wdzięku — poza faktem, że przytrzasnęła drzwiami pół nowego bukietu. Severus obserwował z konsternacją wysypujące się z taksówki irysy, które znaczyły jej trasę do momentu, gdy nie skręciła na światłach. Doprawdy nie miał pojęcia, czemu wszechświat wciąż i wciąż upierał się stawiać go na drodze tej szurniętej mugolki. Stawało się to już nawet bardziej absurdalne od tych jej cholernych kwiatów.

***

Ceremonia była krótka, skromna i, według Petunii, przeprowadzona w niezwykłym pośpiechu. Urzędniczka cały czas ją poganiała, zupełnie jakby miała nastawiony minutnik i chciała zdążyć wyjąć ciasto z pieca. Petunia bardzo chciała ją uświadomić, że ślub to moment wart zastanowienia — nie ma sensu skakać w nic pochopnie — jednak spojrzenie, które posłał jej Vernon skutecznie odsunęło ją od tego pomysłu. Gdy schylił się, by ją pocałować, odsunęła głowę nieznacznie, sama nie wiedziała dlaczego. Jego wąsy musnęły jej policzek, krewni i znajomi zaczęli klaskać z uprzejmą rezerwą, a po złożeniu podpisów urzędniczka zatrzasnęła księgę rejestrową… i to by było na tyle. 
Państwo młodzi wyszli z sali pierwsi. Petunia złapała po drodze spojrzenie Lily, która miała przyklejony do twarzy nieszczery uśmiech. Dostrzegła w jej oczach dziwny smutek i coś, co przypominało współczucie. W efekcie Petunia wsiadła do samochodu Vernona kompletnie zirytowana. Dopięła pasy i zaczęła wytrzepywać ryż z włosów. Nie odezwali się do siebie przez całą drogę do domu Evansów, w którym miało się odbyć skromne przyjęcie.
„Wesele” zapowiadało się jeszcze mniej spektakularnie od samego ślubu, ale gdy tylko przeszła przez zaciemniony korytarz i wyszła na taras, Petunia musiała przyznać, że ojciec przeszedł samego siebie — na tyłach domu porozstawiano stoły, wokół drzwi, okien i na rozłożystym orzechu wisiały lampki i lampiony różnych kształtów, a z ustawionego na środku gramofonu grała przyjemna jazzowa muzyka. Pomimo mroźnej styczniowej pogody w ogrodzie było bardzo ciepło. Kiedy Petunia dostrzegła, że rodzice patrzą znacząco w stronę bardzo dumnej z siebie Lily, domyśliła się, że jej młodsza siostra musiała mieć z tym coś wspólnego. Wiedziała, że zgodnie ze swoimi zasadami powinna jej teraz zrobić awanturę o używanie czarów na jej własnym weselu, ale w końcu zaniechała tego pomysłu. Z jakiegoś powodu ten miły gest całkiem ją rozbroił. Petunia zdjęła płaszcz i objęła siostrę bez słowa.
— Ten cały ogród zaraz pójdzie z dymem! — Znajome skrzypienie wózka inwalidzkiego zwiastowało przybycie Margaret Evans, która od ostatniego roku była do niego przykuta. — Michael! Michael! Lepiej, żeby to były żarówki, a nie świeczki, słyszysz mnie? — Seniorka rodu wskazała chudym palcem na papierowe lampiony. 
Siostry oderwały się od siebie, a stojący nieopodal James Potter wyprostował się jak struna, choć sam nie wiedział dlaczego. Starsza kobieta była generalnie przerażająca. Margaret machnęła ręką na swoją pielęgniarkę, która ze zbolałą miną przysunęła wózek bliżej Petunii. 
Ma chérie… — Całkowicie ignorując pozostałych członków rodziny, babcia przyciągnęła pannę młodą i zamknęła w uścisku tak mocnym, że szereg jej dyżurnych lekarzy mógłby z powodzeniem zakwestionować jej rzekome niedołęstwo. Większość z nich i tak sądziło, że na stare lata zrobiła się zwyczajnie bezczelna, a nie schorowana.
Petunia nachyliła się do niej i z lekką konsternacją słuchała sekretnych rad po francusku, a każda kolejna przerażała ją bardziej od poprzedniej.
Grand-maman! — Petunia odsunęła się gwałtownie, a Michael przystawił dłoń do czoła.
No co, co? Kto ci to powie, jak nie ja, hm? — Margaret wsparła się pod boki, po czym pstryknęła na pielęgniarkę niecierpliwie. — Przynieś mi no gin z tonikiem.
— Proszę pani, zostałam zatrudniona, by podawać pani lekarstwa! — zaprotestowała tamta, na co madame Evans zareagowała kpiącym grymasem.
— Przecież wiem, dziewczyno. Więc lepiej nie zapomnij o cytrynie! — To powiedziawszy rozejrzała się wokół z nieco mniejszą dezaprobatą, niż poprzednio. — Petunio, ustaw mój wózek na tarasie, o tam, obok tego paskudztwa.
— To prezent od matki Vernona — wycedziła jej najstarsza wnuczka, ale zrobiła, jak jej kazano.
— Tak myślałam. Oby tylko twoje dzieci nie odziedziczyły jego gustu. Co za koszmarny wazon… W życiu nie widziałam czegoś takiego.
Petunia nic na to nie powiedziała i zajęła się witaniem pozostałych gości. Ku swojemu zaskoczeniu bawiła się całkiem nieźle. Pokroiła z Vernonem tort i przez chwilę poczuła się całkiem szczęśliwa. Słońce zaszło bardzo szybko i dopiero wtedy zobaczyła, jak pięknie ogród wyglądał ze wszystkimi zapalonymi lampkami i migoczącymi światełkami. Jeżeli bardzo się skupiła, prawie nie myślała o tym, by zakasać białą suknię i wziąć nogi za pas.

***

Sam nie wiedział dlaczego, ale oto stał przed domem Evansów. Od dobrych trzydziestu minut. Czujnie wsłuchiwał się w przytłumione śmiechy i rozmowy i naprawdę nie miał pojęcia, czemu nadal tam sterczał. Nie spodziewał się ciepłego przyjęcia, właściwie nie spodziewał się niczego oprócz nieprzyjemnych spojrzeń i chłodnego wyproszenia za drzwi, ale… Słońce dawno zaszło. Było ciemno i być może nikt go nie zauważy. Z jakiegoś powodu musiał ją zobaczyć. 
Wiedziony potrzebą pożegnania z poprzednim życiem, czy jakąś formą ostatecznego rozliczenia, Severus popchnął lekko uchylone drzwi wejściowe. Wszedł do korytarza, w którym nie postawił stopy od paru ładnych lat. Minął stertę płaszczy ściśniętych na wieszaku i tych rzuconych niedbale na zieloną kanapę. Buszujące w kuchni młodociane kuzynki Petunii i Lily właśnie dobierały się do resztek tortu weselnego i były tym stanowczo zbyt zaabsorbowane, by zwracać uwagę na nieznajomego faceta w czerni. Snape przemknął przez korytarz jak duch i wyszedł na taras. Skryty w półmroku domu z początku tylko obserwował. Rodzina i znajomi tańczyli przy dźwiękach gramofonu, bądź siedzieli na plastikowych krzesłach i zajmowali się przyjacielską rozmową, a dzięki weselnej brandy i sherry towarzystwo było już bardzo rozradowane.
— … mówiłam jej, cały czas jej mówiłam, ale czy ktokolwiek mnie słuchał? Nie. Oczywiście, że nie! A potem będzie już całkiem za późno. Jeżeli nie postawi na swoim od razu, on zaraz zniesie jej do domu więcej takiego chłamu i co wtedy, pytam się ciebie?
Severus odwrócił się gwałtownie, bo w pierwszej chwili nie zauważył, by ktoś oprócz niego znajdował się na tarasie. Przeciwnie — tuż obok stał wózek inwalidzki, którego właścicielka na chwilę przerwała tyradę i teraz oglądała go z zainteresowaniem od stóp do głów.
— Beth! — Przywołała gestem młodą kobietę w uniformie pielęgniarki. Nieszczęsna opiekunka wyglądała, jakby w ciągu ostatnich paru godzin zestarzała się o ładnych kilka lat. 
— Jeszcze jeden gin z tonikiem. Dla niego też. — Wskazała na Severusa, któremu nagle zrobiło się gorąco. 
Wyczuł rzucone na ogród zaklęcia ogrzewające, ale coś mu podpowiadało, że to wcale nie ich wina. Rozwiązał powoli wełniany szalik, a rękawiczki schował do kieszeni nie swojego płaszcza. 
— No, no. Jesteś bardzo spóźniony, chłopcze. — Margaret uniosła oskarżycielsko brwi, po czym wyciągnęła rękę w jego kierunku. 
Najwyraźniej oczekiwała, że się przedstawi, ale Lily zrobiła to za niego:
— Severus!
Znajomy głos wyrwał go z otępienia. Gdy tylko Ślizgona zauważył, James zaraz znalazł się przy jej boku.
— Co tu robisz, Snape? — warknął.
Severus obrócił się szybko i stanął twarzą w twarz ze swoją dawną przyjaciółką oraz szkolnym nemezis. W ciepłym, przytłumionym świetle lampionów włosy Lily nabrały miedzianej poświaty, a twarz elfich, tajemniczych rysów. Zbliżył się do niej, z satysfakcją zauważając, że Potter momentalnie się spiął, ale podszedł tylko po to, by stanowczo ich wyminąć.
— Hej! Snape! Snape! Wracaj tu zaraz!
Część gości przestała tańczyć, część ściszyła głosy bądź całkowicie umilkła i obserwowała go teraz z konsternacją. Nie zwracał na nich uwagi. Szedł przed siebie, aż stanął twarzą w twarz z panną młodą. Nie wyglądała nawet na szczególnie zaskoczoną jego widokiem. Zmarszczyła nieco brwi, ale po krótkiej chwili namysłu jej twarz zaraz się rozpogodziła.
— Petunio — zaczął Vernon ostrzegawczym tonem, ale został kompletnie zignorowany.
Severus bez słowa wyciągnął do niej rękę, a ona złapała go za nią, jak gdyby była to najbardziej naturalna rzecz na świecie.
— Petunio! — powtórzył pan młody, tym razem ostrzej. — Kto to w ogóle jest?!
Severus objął ją jedną ręką w pasie, czemu towarzyszył kolejny pisk Lily i dźwięk tłuczonego wazonu. Margaret Evans najwyraźniej postanowiła skorzystać z ogólnego zamieszania i dopiąć swego. 
— Wychodzimy? — Snape rozejrzał się po ogrodzie z powątpiewaniem.
Kiwnęła głową i ścisnęła go mocniej za rękę, ignorując groźby Vernona. Chwilę później zabrakło jej oddechu, a świst powietrza przy teleportacji zmusił, by przylgnęła do Severusa całym ciałem. Po raz pierwszy w życiu Miss Petunia Evans była gotowa doświadczyć magii na własnej skórze. 



The End